Kiedy katedry były białe - Le Corbusier
Autorka recenzji: Kamila Kasprzak
Amerykańskie szkice Mistrza
„Księgi zbójeckie” to ponoć według samego Mickiewicza książki, które wprowadzają czytelnika w świat marzeń. Dzieło jednego z najwybitniejszych architektów XX wieku, czyli Le Corbusiera ma tego zbójeckiego charakteru aż nadto i fantazjami autora oraz jego stylem, głęboko wrasta w świadomość.
I pomyśleć, że jeszcze rok temu architektura była ostatnią rzeczą, którą mogłabym się zainteresować, a wszystko zmienił z pozoru zwyczajny społeczny projekt. Chodziło w nim o to, żeby pokazać, jak ważna jest architektura modernizmu także dla Gniezna oraz przybliżyć mieszkańcom budynki z tego okresu w mieście, więc się zaczęło. Bo skoro mowa o modernizmie, to trzeba było choć trochę poznać jego twórców i najważniejsze dzieła, a nie da się o nim mówić bez Charlesa Edouarda Jeannereta, czyli właśnie Le Corbusiera.
O tym kim był ten człowiek i czego tak naprawdę dokonał, można by napisać osobny elaborat, co zresztą w pewnym stopniu zrobił już Charles Jencks. Nam bynajmniej niech wystarczy, że określanie go „papieżem modernizmu” wcale nie jest przesadzone, choć bywa kpiną złośliwców. A cóż takiego dokonał pan Le Corbusier? Może wspomnijmy tylko, że wyznaczył 5 zasad nowoczesnej architektury, to pod jego przewodnictwem podpisana została w 1933 roku Karta Ateńska, która szczególnie po zniszczeniach wojennych okazała się „kamieniem węgielnym” dla urbanistyki wielu miast, czy wreszcie zaprojektował ponad 50 różnych obiektów i stworzył podobną liczbę publikacji.
„Kiedy katedry były białe” to zaś jego dziewiąta książka wydana w 1937 roku, a przełożona na język polski dopiero po 76 latach dzięki wydawnictwu Centrum Architektury i jego fantastycznej serii Fundamenty przypominającej wizjonerskie idee architektów i nie tylko. O tym, jak duża to była strata dla naszej kultury, niech świadczy fakt, iż wielu powojennych twórców polskich miast „myślało i projektowało Le Corbusierem”, choć nikt go w rodzimym języku nie czytał. Jedynie Jerzy Sołtan po tym jak otrzymał egzemplarz książki od swej przyszłej teściowej, przełożył jej fragmenty na łamach warszawskiego pisma „Arkady” w 1939 roku. Tymczasem obecne wydanie otwiera interesujący wstęp, który z jednej strony przypomina ówczesne i coraz bardziej mroczne z powodu rosnących w siłę totalitaryzmów czy zbliżającej się wojny realia, a z drugiej umieszcza w nich niezważające na wszystko, nieco naiwne i utopijne teksty Le Corbusiera. Co więcej, o ile w tej części nie dziwi też krytyka wizji architekta, który zgodność i współpracę robotników produkujących auta w amerykańskiej fabryce Forda, chciał przełożyć na społeczno-polityczne relacje, nie rozumiejąc, że bez różnorodności i pluralizmu w rządach, rodzi się głównie totalitaryzm, o tyle porównanie jego zamiłowania do porządku i higieny z obsesjami rasowymi Hitlera, budzi już opór. Tym bardziej, że jak się dalej dowiadujemy, Szwajcar nie był rasistą i mimo swej dystynkcji doceniał m.in. kulturę tworzoną przez czarnoskórych. Dlatego więc porządek i higienę utożsamiałabym prędzej z nowoczesnością i postępem, których Corbu był przecież gorącym orędownikiem. Przy tej okazji warto też sobie przypomnieć jak wyglądały europejskie miasta z przełomu XIX i XX wieku. Ciemne i brudne wskutek gęsto pobudowanych kamienic i zatłoczonych ulic czy wreszcie pozbawione łazienek w mieszkaniach, nie mówiąc już o innych standardach dostępnych dla niezamożnych mieszkańców.
Natomiast samą treść publikacji stanowią oczywiście wspomnienia Le Corbusiera z pobytu w Ameryce, który trwał ponad 2 miesiące. Chociaż najpierw należałoby wyjaśnić o co chodzi z tymi katedrami oraz zatrzymać się chwilę nad pierwszą częścią refleksji, które mam wrażenie, że dla wielu czytelników giną pośród impresji z USA, ale dla zrozumienia postawy architekta są wręcz kluczowe. „Białe katedry” to więc rodzaj nostalgii za nowością i świeżością europejskiej kultury, cywilizacyjną harmonią czy w końcu socjalistyczną równością. To z tej idei zdaniem autora zrodziła się niegdyś wspaniała średniowieczna Europa, ale jej świetność zburzyła niemoc odpowiedzi na wyzwania XX wieku. Stąd też cały ten „hejt” głównie na Francję, której władze (nawet te lewicowe) bały się wszelkich innowacji i skutecznie zniechęcały do działań wizjonerów. W zarzutach pod adresem kraju więc pojawia się jakże aktualna krytyka rodzącej się komercji (reklamy na stadionie zakrywające zegar), sakralnego kiczu (gipsowe figurki w katedrze Saint-Front), brudnego i niefunkcjonalnego dworca w Bordeaux czy konkursów ustawianych według sympatii urzędników. Oczywiście to nie jest cała lista i aż chciałoby się rzec – skąd my to znamy! Co więcej, do tego wszystkiego trzeba jednak dodać coraz większy pesymizm lat 30., który sprawił, że architekt niewiele wówczas projektuje (mimo, że wtedy będzie próbował „dogadać się” ze Stalinem, a potem z kolaboracyjnym rządem w Vichy). Skąd w takim razie weźmie się ten jego entuzjazm wyrażony słowami „Życie jest piękne! (…) Zaczęła się wielka epoka”? Być może z tych samych przyczyn co nadzieje powstałej w międzywojniu Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, by w „nieludzkich czasach” jednak szczęście tworzyć.
Tymczasem stricte w „amerykańskiej części” chwilami trudno opędzić się od komplementów architekta na temat Stanów. Wśród pochwał zaś dominują te na temat nowojorskich drapaczy chmur, mimo że zdaniem mężczyzny są one jednocześnie „za niskie”, prostopadle krzyżujących się ulic czy szybkości amerykańskich wind. Ale nie brakuje też spostrzeżeń ekonomiczno-społecznych, czyli zachwytu nad biznesmenami prowadzącymi interesy, zdrowiem, „młodzieńczą energią” i nieśmiałością Amerykanów czy muzyką czarnych, która dla Le Corbusiera jest wyrazem niemal najwyższego kunsztu i matematyczną precyzją. Jednak z drugiej strony autor pozostaje również krytyczny wobec kapitalizmu zza oceanu, który mimo wszystko należy okiełznać czy urbanistyki, która nie kończy się na wieżowcach i nawet w goniącej za nowością Ameryce musi być przemyślana. W końcu, jeśli wierzyć architektowi, to nie tylko slumsy wynikają z jej błędów, ale też... kryzys rodziny, którego przyczyną ma być zbyt długi czas jaki małżonkowie spędzają osobno, czyli dzielące ich odległości na linii dom-praca (odległości te, a tym samym dojazdy powinny być krótsze mimo szybkiej komunikacji), a nawet godziny samej pracy! (typowo socjalny postulat). Co więcej, czytając te wszystkie dywagacje, trudno było nie zastanowić się, co dziś napisałby Corbu o Stanach. Czy zamiast pochwały zdrowych Amerykanów napiętnowałby ich otyłość, skrytykował rząd za imperialne zapędy,a za porażkę urbanistyki uznał obecne nierówności społeczne wskutek których powstały getta i „mieszkania” w przyczepach kempingowych?
Niemniej jednak książkę polecam nie tylko fanom architektury, bo w dużej mierze jest ona fascynującą opowieścią o świecie z końca lat 30. XX wieku. Napisana w dodatku pełnym pasji i sprzeczności językiem (tu osobne ukłony dla świetnie oddającego styl autora – tłumacza Tomasza Swobody!) oraz tym naglącym tonem, który uwodzi.