Jak wskrzesić człowieka - Igor Frender

Jak wskrzesic czlowieka Frender 2024.jpg

Autorka recenzji: Irmina Kosmala 

 

Zamach na człowieka

Kto w końcu spostrzega, jak bardzo i jak długo był wodzony za nos, z gniewu rzuca się w objęcia nawet najbrzydszej rzeczywistości: tak, iż spoglądając w całości na koleje świata, przypadli jej najlepsi oblubieńcy  - albowiem najlepsi byli zawsze oszukiwani najlepiej i najdłużej.

                                                                      Fryderyk Nietzsche

 

Kiedy ostatnio daliśmy się zwieść? Komu udało się  na naszą naiwność zastawić zasieki? Jak długo tkwiliśmy w matni ułudy i fałszu – pozorów rzeczywistości? W najnowszej książce Igora Frendera odnajduję wiele smutnych konstatacji na temat ludzkiego losu i nikczemności, którym się codziennie (świadomie lub nie) poddajemy, czy też do których sami (patrz: poprzedni nawias) doprowadzamy. Na pytanie o to, jakie przesłanie towarzyszyło autorowi podczas pisania niniejszego dramatu, uzyskujemy odpowiedź już w tytule dzieła – Jak wskrzesić człowieka. Innymi słowy: jak przywrócić go na nowo światu. W jaki sposób pomóc mu odsunąć ten cholerny kamień. Jednak, zauważmy: pytanie – „Jak” –  pozostawione bez znaku zapytania staje się zdaniem oznajmującym. Autor zatem nie zapytuje retorycznie, on przychodzi do nas z odpowiedzią.

Ale od początku.

W prologu dowiadujemy się, że jakiś mężczyzna i jakaś kobieta w futurystycznym centrum dowodzenia ludzką świadomością, wciskają czerwony przycisk, który powoduje u uwięzionego przez nich zbuntowanego delikwenta całkowite wypranie mózgu. Nie ma w tym żadnej misji, wyższego szlachetnego celu, aby ludzie przestali się wzajemnie krzywdzić czy nienawidzić. Nie chodzi w tej pralni o naprawę człowieka, a jedynie o to, aby przestał myśleć. Poddając się mechanizmom ujednolicenia, spłaszczenia i konformizmu – jednostka staje się zaledwie bytem wegetatywnym, niegroźnym dla systemu. Przestaje się buntować, a zatem stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla państwa. Przeistacza się w ugotowaną żabę, która w płytkim stawie rechocze wraz z innymi płazami, skazana na absurd egzystencji obracającej się jedynie wokół fizjologicznych spraw. I wszystko dalej mogłoby toczyć się swym trybem oczyszczania ludzi z emocji, pamięci i wszelkich refleksji, gdyby nie jeden zbuntowany człowiek…

Igor Frender dokonał w swojej najnowszej książce dwóch ważnych rzeczy: powrotu i przewrotu. Powrót upatruję w dopuszczeniu na nowo do głosu klasyków myśli filozofii egzystencjalizmu. W swym dwuaktowym (jak u Becketa!) dramacie przypomina, że egzystencjaliści interesowali się sytuacją jednostki w świecie w powiązaniu z historią współczesną oraz jej wyborami moralnymi. Bohaterem był zawsze człowiek wyobcowany, nieprzystosowany, negujący kulturę współczesną, stojący przed skomplikowanymi wyborami etycznymi i światopoglądowymi. Podobnie, jak egzystencjaliści, Igor Frender  za punkt wyjścia przyjął samego człowieka. Człowieka, który istnieje nie tylko dla innych, ale przede wszystkim „dla samego siebie”. Sam musi tworzyć siebie. Ale kiedy człowiek przeżywa swoje istnienie, a także, gdy zdaje sobie sprawę, że kiedyś umrze i że nie ma żadnego sensu, którego można by się uchwycić – to albo zaczyna się buntować, walczyć o siebie, albo biernie poddaje się kolejom losu. Zmierzając się z kolejnymi scenami obyczajowo-kryminalnymi, jakie zaserwuje nam nieokiełznana wyobraźnia wielkopolskiego autora, mamy poczucie, że nakreślony przez niego zbuntowany człowiek jest – jak u egzystencjalistów – całkowicie obcy w świecie, i że wówczas nieuchronnie pociąga go za sobą w bagno życia uczucie rozpaczy, nudy, obrzydzenia i absurdu. By jednak prawdziwie żyć, trzeba się buntować. Wyjść ze swej przypochlebiającej się światu roli, chwycić do ręki kanister z benzyną, zapalniczkę i wszcząć światowy pożar!

W tym momencie dochodzimy do drugiego ważnego momentu w tej książce: przewrotu. Igorowi Frenderowi udało się poczynić zamach na najważniejsze dzieło Raya Bradbury`ego. Otóż w dystopijnej wizji świata amerykańskiego pisarza specjalnie powołani do wzniecania pożarów strażacy tropią podejrzanych ludzi, napadają na ich domy, często dewastując zebrane dobra, by odnaleźć zakazane rzeczy – książki, które stanowiąc w sobie  a priori materiał wywrotowy, zdradziecki, skłaniający do głębszej refleksji, natychmiast wraz z całym dorobkiem „przestępcy” zostają spalone. U Frendera natomiast podpalacz świata ratuje go od zamachu na swą autonomię.

Głównych bohaterów jest  tak naprawdę dwóch. Pierwszy z nich to Synowy – Juliusz – który będąc lekarzem wykorzystał fakt znajomości z wieloma ludźmi i stał się „wywrotowcem”, opozycjonistą i zakałą systemu. Utworzył antysystemową grupę Pożar, walczącą z ujednolicaniem ludzi, z tak zwaną matnią Kameleonów, czyli nową rasą ludzi będącą na usługach totalitarnego reżimu. „Udawanie, wchodzenie w rolę, a gdy trzeba wtapianie się w tło i bycie nikim jest naszą naturą, naszą kulturą, wszystkim co nas stanowi i co zapewnia nam przeżycie i rozwój” – powie o sobie Gościowy, jeden ze „straconych”. Nikt z nas nie jest w stanie dociec, ile dotychczas udało się „wyprać mózgów”. Otumanieni przez Kameleonów ludzie, podążali za udających przyjaciół  oszustów, by zostać poddanymi oczyszczeniu z bycia indywiduum. Oto wynik pogardy i agresji na tle własnej niemocy, zdaje się nam podszeptywać do ucha autor Jak wskrzesić człowieka. Oto kompensacyjna pycha płynąca z kompleksu niższości! A wyrządzona człowiekowi krzywda, deprawacja jego osobowości, w żadnej mierze nikogo nie uszlachetnia, lecz powoduje rozłam wewnętrzny zarówno u ofiary przemocy, jak i jej kata.

Jest jeszcze jeden z bohaterów, który od samego początku intryguje – to Chórowy. Chór w starożytnej Grecji odgrywał niezwykle ważną rolę. Jako wyraziciel zbiorowej mądrości podbijał powtórzeniami ważkie zdania. Chórowy od początku naszego wejścia w dramat stanowi rodzaj zbiorowego Sumienia. Do pewnego momentu będzie stał z boku, przypatrując się osobom i podsłuchując ich. Jednak pod koniec dramatu obnaży przed nami swoje prawdziwe oblicze.

Z kolei jeszcze jedna para bohaterów, nad którą warto się zatrzymać, to w zasadzie postacie epizodyczne – Babciowa i Dziadkowy. Wchodzą, przytulają się, wychodzą. Początkowo można dać się zwieść przypuszczeniu, że ci starzy ludzie są wyrazicielami stałości zasad i niezmienności tradycji. Oparli się pokusom losu – okazują sobie uczucia, przytulają się, wchodzą do świata, by zaraz go opuścić. Byli i znów ich nie ma. Nic bardziej mylnego! To w nich możemy dopatrzeć się pierwszego zamachu na człowieczeństwo. Oboje wpatrują się w lustro, stroją miny, przebierają się, zakładają maski, oglądają swoje sfatygowane zdjęcia… I to w zasadzie ich całe życie. Powidok młodości i maskarada. Co znamienne, oboje nie wypowiedzą żadnego słowa. Ale w zasadzie co mieliby do powiedzenia, gdy to, co najlepsze, odeszło w niepamięć. Zostało wyprane. Pierzchło jak smak najczulszego pocałunku.

Z jaką refleksją wyjdziemy zatem po zmierzeniu się z dramatem Igora Frendera? Że jesteśmy wolnymi jednostkami i nasza wolność sprawia, że przez całe życie zmuszeni jesteśmy wybierać – to już od dawna wiemy.  Że jesteśmy całkowicie odpowiedzialni za wszystko, co robimy – to też. Że życie powinno mieć sens, ale to my sami musimy mu go nadać – banał. A może, że sami decydujemy o tym, co postrzegamy, wybierając to, co ma dla nas znaczenie?  I jeszcze, że obecna kondycja człowieka jest jedynie godnym litości stanem niewolnictwa, bo już dawno wciśnięto czerwony guzik, by nami sterować? Najpewniej tak. Jednak dramat Igora, bądź co bądź, kończy się optymistycznie. Podobnie, jak nasz, egzystencjalny: oczekiwaniem, że znajdzie się jakiś śmiałek, by wzniecić społeczny pożar. Że w końcu podpali kłamstwo, czyli dokona demistyfikacji świata. Oby tylko nie został uznany za kolejnego „foliarza”. Bo największą śmiercią dla prawdy jest choćby najmniejsza z niej kpina.

 

------------------------------------------------------------

Igor Frender, Jak wskrzesić człowieka. Dramat w dwóch aktach, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich O/Wlkp, Poznań 2024.